Aleksandra Rasińska: Wrocław dał mi drugie życie
W młodzieżowych rozgrywkach wygrała wszystko, co było do wygrania. Po falstarcie w seniorskim świecie, odnalazła swoje miejsce pełne szczęścia we Wrocławiu. – Rzadko jestem Olą czy Aleksandrą. Zdecydowana większość mówi na mnie „Rasia”. Atakująca #VolleyWrocław opowiada m.in. O odbudowaniu swojej osoby, zabijaniu nudy i radzeniu sobie w różnych sytuacjach.
To było pewnie trudne. W młodzieżowej siatkówce wygrałaś wszystko, a życie seniorki zaczęłaś od kwadratu w Legionowie.
– Nie było to łatwe. Być może żałuję pewnych decyzji. W Legionowie pozostałam na trzy lata.
O ile za długo?
– Rok na pewno, może i dwa… Legionowo dało mi jednak duże bezpieczeństwo. Co prawda nie byłam wychowanką, ale grałam tam siedem lat. Traktowałam całe otoczenie prawie jak rodzinę. Do domu rodzinnego nie miałam daleko, a że cenię sobie bliskich był to dla mnie ogromny komfort. W Legionowie było mi dobrze patrząc ogólnie, natomiast stricte siatkarsko nie czułam progresu. Trzy sezony stania w kwadracie. Pierwszy i kawałek drugiego sezonu, przyznaje, że znałam swoje miejsce w szeregu. Żałuje późniejszego czasu, gdzie być może mogłam dostać więcej szans wejścia na boisko. Przez te sytuacje wmówiłam sobie, że widocznie nie zasługuje na grę. Zgasłam, a siatkarska pewność siebie stopniowo uciekła. Liczyłam się z tym, jak ciężko po Legionowie będzie znaleźć dla mnie klub.
Ale trafił się Wrocław.
– Całe szczęście! Przyjeżdżając tu nie myślałam, że będę pierwszą atakującą. Zagrałam jednak cały sezon od deski do deski. To było mi bardzo potrzebne. Po trzech latach stania w kwadracie, możliwość gry niesamowicie mnie dowartościowała. Nie jestem człowiekiem, który pewność siebie ma wrodzoną. Siatkówka dawała mi poczucie, że jest coś w czym przy mojej zawziętości mogę zajść daleko. Kiedy mi to odbierano, wszystko spadało. Od czystej radochy z odbijana piłki po samoocenę. Wrocław mnie podbudował.
Trenujesz, jesteś w drużynie i ciągle pozostajesz bez gry. Mocno irytujące?
– Trudno zaprzeczyć. Głównie w sytuacjach gdzie prosiło się o zmianę. Mimo to mam w sobie dużo pokory i przyjmowałam taki stan rzeczy.
Kilku anonimowych życzliwie sugerowało mi, że „gwiazdorzyłaś” w Legionowie.
– Chciałabym posłuchać argumentów osób, które opowiedziały o zachowaniach świadczących o „gwiazdorzeniu”… Wiele można mi zarzucić. Może daleko mi do ideału, biorę to na klatę. Jednak to, że nie lubię pracować?.. Odpowiem tak – treningi sprawiają mi radość już od 10 lat, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek się obijała. Kocham to co robię, a siatkówka to przede wszystkim moja pasja, a nie wyłącznie praca. W innym przypadku dawno bym szukała pomysłu na siebie gdzie indziej.
Zostawmy to. Skąd pomysł, żeby obrać wrocławski kierunek?
– Intuicja mnie nie zawiodła. Zaczęło się od rozmów z Natalią Gajewską. Grałyśmy razem w Legionowie w moim pierwszym seniorskim sezonie. Pamiętam, że zapytałam któregoś razu, dokąd się przenosi na kolejny rok. Zasugerowała, że najprawdopodobniej będzie to Wrocław i podrzuciła numer do trenera Solarewicza. Zadzwoniłam.
„Dzień dobry, chcę dla Pana grać?”
– Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robiłam, miałam duże obawy. Zapytałam na początku, czy trener wie, kim ja jestem. Odpowiedź padła: Oczywiście, że wiem. Byłam mile zaskoczona. Poprosił, żebym przyjechała na testy. Sprawdziłam się i po dwóch dniach mogłam już myśleć o Wrocławiu jako nowym miejscu do grania w siatkówkę.
Kiedy ponownie nabrałaś pewności siebie?
– Stopniowo mniej więcej w połowie poprzedniego sezonu. Wykorzystane wystąpienia na boisku pokazały mi, że jednak coś znaczę. Jest to fajne uczucie. Duża w tym zasługa ludzi, którzy mnie otaczają we Wrocławiu. Jeśli ktoś pokazuje, że na Ciebie stawia to niesamowicie pomaga. Pojawia się myślenie, że mogę jeszcze wiele osiągnąć. To bardzo budujące.
Jesteś małomiasteczkowa?
– Zdecydowanie! Jestem ze wsi. Miałam chyba każde możliwe zwierzątko. Dla dziecka mieć trzy psy jednocześnie, to było wydarzenie! Moja miejscowość to Rynia. Śmieją się ze mnie, że za każdym razem powtarzam skąd jestem. Po prostu to takie moje miejsce. Mnóstwo znajomych potwierdziło moje zdanie po odwiedzinach. Mamy tam zalew Zegrzyński i dookoła dużo lasów. Komunikacja miejska raz na godzinę, pełen luksus. Z domu wyjechałam w wieku 14 lat. Nie było łatwo, trafiłam do szkoły w Sosnowcu. Różne krążą legendy o tym mieście, jest wesoło. Następnie rok w Szczyrku. A teraz Wrocław, bardzo dobrze się tu czuję. Przeszło mi przez myśl, żeby w przyszłości tu zamieszkać. We Wrocławiu podoba mi się bardziej niż w Warszawie. Kto wie..
Siatkówka w Ryni raczej nie była pierwszym wyborem dla małej Oli.
– Rzeczywiście, zaczęło się zupełnie inaczej. Jestem z takiego pokolenia, że jeszcze załapałam się na to normalne dzieciństwo, czyli trzepak i granie w piłkę zamiast na komputerze. W tym czasie co dziewczynki skakały na skakankach – ja wybierałam składy w piłkę nożną – pewnie wszyscy znają tę władzę. Później karate, judo, był też etap tenisa stołowego. W piątej klasie podstawówki doszło nawet do tego, że rzuciłam siatkówkę na rzecz ping-ponga. Do siatkarskiego odbijania wróciłam dopiero w gimnazjum.
Na zgrupowaniach pewnie wygrałaś przy tenisowym stole kilka zakładów.
– O oranżadę, fakt, zdarzyło się.
Piłka nożna, karate, judo… Gdzie siatkówka?
– Od kiedy pamiętam uwielbiałam wszystkie sporty. Jednak przede wszystkim już w podstawówce miałam ponad 180 cm. Szybko mnie wypatrzyli na zawodach szkolnych i zaproponowali kolejną wersje sportu – siatkówkę. Od razu się zakochałam. Spróbowałam rekreacyjnie w szkolnym UKSie. Chwile później zauważono mnie w Legionowie. Tam rozpoczęłam poważniejszą przygodę z moim sportem.
Jesteś siatkarką przez całą dobę?
– Trudne pytanie. Gdybym miała wymienić, co jest dla mnie w życiu najważniejsze, zaraz po rodzinie, podałabym siatkówkę. Trzeba mieć jednak jakąś odskocznię. Zbyt często wracam do domu i przeżywam, wkurzając się na samą siebie za trening czy mecz. Dodatkowo mieszkając z dziewczynami z drużyny, poruszamy sporo kwestii związanych z siatkówką. Rozmawiamy głównie o drużynie, kombinujemy, co tu jeszcze pozmieniać, żeby było jak najlepiej. Kiedy wkrada się za dużo analizowania, wtedy lubię porysować czy pograć na gitarze.
Ogniskowe granie czy coś poważniejszego?
– Pełna amatorka. Jak miałam z 8-9 lat znalazłam na strychu gitarę i postanowiłam, że chcę na niej grać. Nie jest to dziedzina której poświęciłam dużo czasu i jestem mistrzem, ale daje mi to sporo radochy.
Widzę uśmiechniętą dziewczynę. A co robisz jeśli coś się nie układa?
– Lubię pobyć sama. Szukam wtedy, w czym tkwi problem. Uświadamiam sobie, że w większości to błahostka. Dzięki temu można dojść do wniosku, że zwyczajnie nie ma powodów do zawracania sobie tym głowy. Odnośnie uśmiechu, na co dzień jestem bardzo pogodna. Jeśli widzę, że ktoś jest smutny staram się zarazić dobrą energią. Czasami przeginam, lubię mocne żarty, w których nie brakuje sarkazmu. Ale na szczęście większość wie, jak to jest. A jeśli przesadzę z żartem, albo widzę że ktoś ewidentnie chce być dziś smutny (bywają i takie dni) to się usuwam z drogi. Wszystko w dobrej wierze.
Wróćmy do sportu. Nadrobiłaś stracone sezony z Legionowa grą we Wrocławiu?
– Kiedyś inaczej podchodziłam do siatkówki, teraz można powiedzieć, że trochę dojrzałam. Pamiętam jak dawniej nie byłam zadowolona z tego, że jestem przestawiana na atak. Wpoiłam sobie, że nie umiem przyjmować i dlatego tak mnie trenerzy ustawiają. A okazało się, że bardziej chodziło o umiejętności przy ataku z prawego skrzydła. Musiałam się nauczyć funkcjonowania na „prawym”, przyzwyczajona byłam do „lewego”. Inny przykład – przejście linii trzeciego metra w I strefie. Za każdym razem przechodziłam, ile myśmy tego powtarzali na treningach we Wrocławiu… Trener Solarewicz tłumaczył, że dzisiaj przejdę 15/20, za miesiąc 10/20, a na koniec obejdzie się bez błędu.
Zadziałało.
– Dokładnie. Gram też bardziej świadomie. Dużo szybciej się uczę, możliwość zbierania doświadczenia w seniorskiej siatkówce, to prawdziwe złoto. W młodzieżówce nie umiałam nawet dobrze obierać kierunków ataku. Miałam takie warunki, że jechałam nad blokiem, siła razy ramię i tak zdobywałam punkty. Teraz muszę pomyśleć. Po drugiej stronie jest dwumetrowa środkowa i trzeba szukać innych rozwiązań, bo nie przejdę.
Pojawiły się też bardziej techniczne zagrania w Twoim wykonaniu…
– Najpierw musiałam się przekonać, że to też daje efekt. Są pewne martwe punkty na boisku, gdzie dużo lepiej jest kiwnąć niż zaatakować. Zwłaszcza przy nastawieniu rywalek, które przy dużej liczbie piłek posyłanych do mnie, głównie nastawiają się na mocny cios. We Wrocławiu przekonałam się, że warto korzystać z takich rozwiązań.
Jak dogadujecie się z młodym sztabem szkoleniowym?
– Widzę u nich ogromny potencjał, szczególnie w przypadku trenera Kurczyńskiego. Uważam, że zajdzie daleko. Teraz jednak wzajemnie się siebie uczymy, stawiamy ważne kroki w LSK i znajdujemy rozwiązania na podstawie materiału, który zbieramy właściwie z kolejki na kolejkę. Ważne u trenera jest to, że ma głowę otwartą na nowe pomysły. Słucha też naszych przemyśleń, starając się wypośrodkować to, co jest najlepsze w danym momencie. Trener Kurczyński to nie jest starsza szkoła, czyli: tylko trener ma rację, wydzieranie się na dziewczyny i ciągle to samo na treningach. To świeższe podejście i widać, że działa to z korzyścią na zespół.
Poważny cel na przyszłość?
– Na pewno chcę dużo osiągnąć. Chcę być kimś, nie być przeciętniakiem, bo to nudne.
Teraz już z podniesioną głową.
– Taki mam zamiar. Człowiek świadomy swojej wartości więcej w życiu osiągnie. Zawsze wykazywałam się sporą skromnością. Zachowałam ją, ale w zdrowszych ilościach. Zaczęłam mówić na głos o ważnych rzeczach, żeby później nie żałować straconej szansy.
Rozmawiał
Maciej Piasecki